






|
Tworczosc
[Nowe opowiadanie. Chyba potrzebne jest slowo komentarza. Tekst zostal
napisany na 19. urodziny Aliena i w zalozeniu mial byc o dziecinstwie,
przyjazni i bledach. Eksperymentuje tu troche z forma, jezeli
przebrneliscie przez "Sklepy cynamonowe" przebrniecie i przez to.]
"MIEJSCE DZIECINSTWA,
MIEJSCE POCHOWKU"
John MacKanacKy
(Jacek Suliga)
dla Aliena
Bruno Schulz fanfiction
* * *
Musze zabic na moim placu zabaw. Zbeszczescic dziewicze tereny
penetrowane szarymi oczami piecioletniego dziecka. Zbrukac gestymi,
krwawymi kroplami spokrewnione z moimi malymi stopami korzenie
oddychajacych moim powietrzem roslin.
Blekit nieba przygasal, chowal sie za wielkimi, ociezalymi chmurami,
przygniatajac sprosne korony usmiechnietych drzew. Zdawalo sie, ze te
drzewa afektuja wicher, wzburzajac teatralnie swe korony, azeby w
patetycznych przegieciach ukazac wytwornosc wachlarzy listnych o
srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic. Powietrze
momentalnie gestnialo, czulem sie jak kropla wina z ognia dnia
rozzagwionego, wysypujac z szyjki barwna urode slonca.
Wstalem i chwiejnym krokiem podszedlem do tlumu, falujacego przy
drodze, nagrzanej filatelistycznym goracem ich oczekiwania. W oddali
widac bylo parujaca czernia limuzyne rozpruwajaca powoli geste powietrze
lipcowego napiecia.
Plynny prawie kurz drogi unosil sie juz wysoko wypelniajac dokladnie
drzaca przestrzen miedzy wiwatujaca masa nabrzmialych sila i pozywnoscia
platow miesa z klawiatura zeber ludzkich. Samochod wtopil sie w tlum,
wszystko zafalowalo acyklicznie.
Zlocista, czysta kropla potu na skupionej i zmeczonej zmeczeniem
twarzy pasazera limuzyny. Grymas twarzy, nerwowy tik przypominajacy
tylko udreczony, wegetatywny usmiech starego gobelinu.
Moja spocona dlon spoczela na chlodzie matowego pistoletu, nedznej
kreatury walczacej na granicy nicosci i smierci. Zaraz zginie czlowiek.
Napotkalem jego wzrok, w dloni zyjace ale nadal chlodne zelazo, wzrok
pytajacy i rozumiejacy. Znajomy. Zaraz zginie czlowiek.
* * *
- Tratata!
Nie pada, biegnie dalej w moja strone. Celuje jeszcze raz.
- Tratatatatatata! Maciek! Upadnij! Nie zyjesz!
Nie pada. Znaczy koniec zabawy. Opuszczam teraz juz patyk, siadam na
trawie. Maciek zdyszany w koncu dobiega.
- Pobite gary! - mowi przejety. - Michal skrecil sobie noge i polazl
do domu!
- Aha.
- Co robisz?
- Ryba.
- Co ryba?
- No na niebie. Ryba.
Maciek siada obok mnie, pokazuje mu wielka, biala rybe, taka jak
ostatniej zimy mama kroila na podworku, a ja nadepnalem jej pecherz.
- E, jaka ryba, to biedronka.
- Sam jestes biedronka!
Biale chmurki powoli goni wiatr, pojawiaja sie wieksze, ciemniejsze.
Zaczyna kropic. My dalej siedzimy.
- Wiesz co? - mowie nagle, bo sobie cos waznego przypomnialem.
- Co? - pyta, nadal patrzac na niebo.
- Za domem Bluksy widzialem Planetnika.
Oczy Macka powiekszaja sie i skupiaja na moich.
- No co ty?!
- No dobra, nie widzialem tylko slyszalem. Wolal mnie.
- Pokaz rece! - odskakuje ode mnie i celuje ze swojego pistoletu.
- No co ty, przeciez nie podszedlem do niego, ucieklem!
- Pokaz rece, Planetniku!
Poslusznie pokazuje mu dlonie. Sa co prawda troche brudne, ale nie
czarniejsze od jego. Wiec uspokojony, siada znowu obok.
- Nie wolno podchodzic do Planetnikow. - mowi jeszcze.
- Wiem. Mowie tylko, ze slyszalem jednego. A teraz zaczyna padac,
moze spasc ich jeszcze troche. Widzisz ile jest dziur w chmurach?
- Lepiej juz chodzmy... - mowi Maciek drzacym glosem.
Ja wstaje nagle i zaczynam biec w strone domu.
- Poczekaj! - slysze jego krzyk i kroki.
Biegne coraz szybciej, teraz jest z gorki. Nagle o cos sie potykam,
przewracam i staczam w dol.
* * *
Po kilku metrach wyzwolonego lotu, zatrzymalem sie. Zapadla cisza. W
dole wszystko rozprzeglo sie i szlo wniwecz w tej cichej zamieszce, w
panice predkiego rozkladu, w gorze utrzymywal sie i rosl coraz wyzej
milczacy alarm swiatel, drgajacy swiergotem miliona cichych syren,
wzbierajacych wzlotem miliona niewidzialnych skowronkow lecacych razem w
jedna wielka, srebrna nieskonczonosc.
Jeknalem z bolu, ktory znowu przylecial zwabiony moim cichym
pojekiwaniem, odwiedzil doglebnie rany postrzalowe w barku i biodrze oraz
zwichniety nadgarstek z dlonia nadal sciskajaca ciepla juz bron. Jeszcze
jedna kula w magazynku...
Wstalem i dostrzegajac gruszkowatosc Ziemi ruszylem pod gorke,
chociaz z gorki. Mglisty wzrok zaszczutego mordercy, narzedzie w dloni,
przed oczyma ksztalt, chalupa przytrzymujaca cala kopule chmur
wyciskajacych powietrze z piersi. Bluksa... dom starej Bluksy... Nagle
jakas postac, ciemna twarz, ciemne dlonie. Mglisty wzrok, narzedzie w
dloni. Na placu zabaw stygnacy trup wpatrzony w parujace krople krwi
porozrzucane po pylistej, wydeptanej i zuzytej drodze, nie nalezacej juz
do swiata dziecka. I glos. Glos drzal pod tymi chmurami dzwiecznie i
swiezo jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu, pelnym zapachu lakieru,
farb, rzeczy zaczetych i nie wyprobowanych. Mglisty wzrok, narzedzie w
dloni.
Potem byla juz nagle noc - wielka noc, rosnaca jeszcze podmuchami
wiatru, ktore ja rozszerzaly. W jej wielokrotnym labiryncie wylupane byly
gniazda jasne: swiatla - wielkie, lekkie, latajace robaczki swietojanskie,
rozmywajace sie na tle ciemnego plaszacza.
* * *
- Lap go! Z drugiej strony!
Nie musi mi tego mowic, dobrze wiem co robic. Lewa reka trzymajac
duzy sloik po ogorkach prawa delikatnie zaganiam okazalego swietlika.
Jest! Zakrecam szybko pokrywke z wybitymi malymi dziurkami.
- Mam! A ty? - pytam Tomka.
W tym wlasnie momencie on tez lapie robaczka i zakreca skwapliwie
pokrywke.
- Swietnie! Mamy latarki. Wracamy!
Biegniemy przez noc znanymi nam sciezkami. Za duzym debem w lewo,
uwaga na maly strumyk, skok, przyspieszone, plytkie oddechy, prosto przez
wysoka trawe, plot, srodkowa deska poluzowana, pod gorke, uwaga na skalki.
- Wolniej, Jacek, slisko... - sapie Tomek, mi tez juz dech zapiera.
Sloik ciagle wyslizguje sie ze spoconych dloni, ale trzymam, nie
wypuszczam. Jestesmy na szczycie.
Kladziemy sie na plecach obok siebie, sloiki stawiamy przy stopach,
daja nieziemski blask. Piekne gwiazdy, nie ma ksiezyca. Mrugaja. Jest
cieplo.
- Patrz! Gwiazda spada! - szepcze nagle Tomek.
Obserwujemy nagly, krotki rozblysk przez sekunde, z rozdziawionymi
ustami. Szybko mysle sobie zyczenie: wrocic tu kiedys. Z przyjacielem.
- Auuuuu! Uuuuuu! - zaczynam wyc, Tomek po chwili sie przylacza.
Wyjemy do gwiazd, do ksiezyca, ktorego nie ma, do swietlikow za to, ze nam
swieca, do pogody, ze dla nas jest tak cieplo i przyjemnie.
- Auuuuuu! Uuuuuuuuuuuuuu!
* * *
Krzyknalem, glos przetoczyl sie po rozwodnionych polach nasaczonych
kwietna masa promieniujacego swiatla. Usiadlem, przecierajac oczy. Bol
nadgarstka i ramienia momentalnie mnie orzezwil. Rozgladnalem sie uwaznie,
wrocily wspomnienia.
Wielki, zdziczaly, stary ogrod. Wysokie grusze, rozlozyste jablonie
rosly tu z rzadka poteznymi grupami, obsypane srebrnym szelestem,
kipiaca siatka bialawych polyskow. Bujna, zmieszana, nie koszona trawa
pokrywala puszystym kozuchem falisty teren. Byly tam zwykle, trawiaste
zdzbla lakowe z pierzastymi kitami klosow; byly delikatne filigrany
dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i szorstkie listki bluszczykow
i slepych pokrzyw, pachnace mieta; lykowate, blyszczace babki, nakrapiane
rdza, wystrzelajace kiscmi grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splatane
i puszyste, przepojone bylo lagodnym powietrzem, podbite blekitnym wiatrem
i napuszczone niebem. Gdy sie lezalo w trawie, bylo sie przykrytym cala
blekitna geografia oblokow i plynacych kontynentow, oddychalo sie cala
rozlegla mapa niebios. Od tego obcowania z powietrzem liscie i pedy
pokryly sie delikatnymi wloskami, miekkim nalotem puchu, szorstka
szczecina haczkow, jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przeplywow
tlenu. Ten nalot delikatny i bialawy spokrewnial liscie z atmosfera,
dawal im srebrzysty, szary polysk fal powietrznych, cienistych zaduman
miedzy dwoma blyskami slonca. A jedna z tych roslin, zolta i pelna
mlecznego soku w bladych lodygach, nadeta powietrzem, pedzila ze swych
pustych pedow juz samo powietrze, sam puch w ksztalcie pierzastych kul
mleczowych rozsypywanych przez powiew i wsiakajacych bezglosnie w blekitna
cisze.
Ogrod za domem Bluksy, starej kobiety, ktora wiedziala wszystko a nie
mowila nic... Wstalem, swiat wzial mnie w obroty, ciemnosc i jasnosc
uderzyla w otwarte rany, zatoczylem sie i oparlem zdrowa dlonia o pien
drzewa. Juz lepiej. Moglem isc, ale musialem myslec o tych mechanicznych
ruchach, lewa noga, prawa noga, do przodu, uciec jak najdalej z miejsca
zbrodni.
Tyle pieknych chwil naznaczonych wieloma nieszkodliwymi bliznami od
otarc i upadkow ze skalek znacza te tereny. Nie tak sobie wyobrazalem moj
powrot tutaj. Ale tak musialo byc. Naprzod, ogrod sie konczy, dalej tylko
paroksyzm szalenstwa, wybuch wscieklosci, cyniczny bezwstyd i rozpusta.
Tam, rozbestwione, dajac upust swej pasji, panoszyly sie dzikie trzciny,
niewielkie bajorko wypelnione smierdzacymi ropuchami grzmiacymi grozba
naglej eksplozji.
* * *
Podnosze zabe trzymajac ja w zamknietych dloniach.
- No dalej, nie pekaj! Wez ja za noge! - mowi Michal usmiechajac sie
szeroko.
Zaba nie jest duza, miota sie w dloniach, lekko laskoczac. Lapie ja
za noge, rzuca sie jeszcze bardziej.
- I patrz, teraz ciagniesz za noge trzymajac jednoczesnie druga.
Nie wiedzac jeszcze o co chodzi, wykonuje jego polecenia. Nogi zaby
wyslizguja sie z moich dloni, lapie mocniej. Nagle - trach.
- Ojej! Oderwala sie... - mowie po cichu. - Oderwala sie! - krzycze.
- Fajnie, nie? I dalej sie rusza.
Patrze na to wszystko nie rozumiejacymi oczyma. Mechanicznie wycieram
dlonie o spodnie, robie dwa kroki w tyl, zaczynam biec.
- No co, Jacek, poczekaj! To tylko zaby!
Biegne. Sandaly juz mokre, coraz glebiej i mokrzej, bajorko, przeciez
tu jest bajorko. Nie zblizac sie do bajorka, mowila mama... Nie moge
wyciagnac stopy. Plask, plask.
* * *
Wpadlem po szyje. Jedna reka, na nieszczescie ta uszkodzona, byla
ponad poziomem bagna. Nie moglem sie ruszyc. Gesta ciecz szczelnie zassala
moje cialo winowajcy, ktory wrocil tam, skad go kiedys wyciagneli od
obdartego filcu smierci-przesmiewcy.
Fluid niejasnego wzburzenia, ktorym nagle zmetnialo powietrze,
doszedl do mnie i zbiegl mnie dreszczem niepokoju, fala naglego
zrozumienia. Kogo ja do cholery zabilem?
Moje zyczenie sie spelnilo. Gwiazdka sie dobrze spisala. Wrocilem.
Ale sam. Z wlasnej winy.
* * *
Maly, piecioletni chlopczyk, znudzony podnieceniem doroslych,
zabieganych, rozmawiajacych z policjantami, poszedl na swoje miejsce
zabaw. Przez plot, obok starego wychodka z rozkopanym szambem, wszedl do
starego, zarosnietego ogrodu. Lawirujac miedzy gruszami zobaczyl obcy
przedmiot lezacy w trawie. Matowa czern przyciagnela jego wzrok, po chwili
takze reke. Nedzna kreatura walczaca na granicy nicosci i smierci.
John MacKanacKy
mackan@rpg.pl
* * *
Pisane w maju 1998
|